Pielgrzymka do Gruzji i Armienii

Oba te kraje zasługują na bliższe poznanie nie tylko dlatego, że każdy z nich może poszczycić się wspaniałą przyrodą, oryginalną kulturą i ciekawą, burzliwą historią, ale i z tego powodu, że są to najstarsze kraje chrześcijańskie. Oba przyjęły chrzest w pierwszych latach czwartego wieku po Chrystusie. W porównaniu z niedawną rocznicą 1700 lat chrztu Armenii (uczestniczył w tych obchodach jeszcze Jan Paweł II)  nasze Millenium wygląda w najlepszym razie na wiek młodzieńczy wobec dostojeństwa tradycji Ormian i Gruzinów. Z kolei w komplikacjach i trudnościach dnia dzisiejszego widoczne jest wciąż jeszcze piętno sowieckiej przeszłości i pamięć niedawnych konfliktów wojennych, które dotknęły oba kraje już po uzyskaniu niepodległości. Turysta czy pielgrzym przyjeżdżający na 10 dni niewiele z tego zdoła dostrzec, ot tyle, co wspomni przewodniczka, ale takie tło obecne jest nawet  w pobieżnych obserwacjach gruzińskiej i armeńskiej codzienności.

Wielu różnorodnych wrażeń doświadczyli uczestnicy pielgrzymki, którzy od 22 czerwca do 3 lipca 2018 podróżowali pod opieką duszpasterską ks. Jerzego Stolczyka. Nie sposób ogarnąć dokładnie wszystkich przeżyć w dwu sąsiednich ale odmiennych krajach. Po zakończeniu wyjazdu jednak widać, że wspomnienia układają się w pewną całość. Nasze pielgrzymkowe Msze św. nie zawsze mogły być odprawiane w kościele. Zaczęliśmy jeszcze przed odlotem, w kaplicy lotniskowej na Okęciu. W Tbilisi są dwa katolickie kościoły, zbudowane w XIX wieku przy znacznym udziale Polaków. W większości byli to zesłańcy po kolejnych powstaniach i ich potomkowie. Jeden kościół ma status katedry, drugi (pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła) był w czasach sowieckich jedyną na całą Gruzję czynną świątynią. Wszystkie inne: cerkwie prawosławne, meczety, synagogi, pozamieniano na magazyny, sale koncertowe, siłownie. W obu kościołach w Tbilisi spotkaliśmy polskich księży. W pobliżu miejscowości Achalcyche mieliśmy Mszę św. w małym kościółku z XII w. , który dopiero niedawno podniesiono  z ruin. Jest przy nim klasztor sióstr Benedyktynek, przybyłych tu z Włoch w 2012 r. Z kolei w Armenii skorzystaliśmy też z klasztornej kaplicy, ale tym razem u sióstr Matki Teresy. Jest tam polska siostra pochodząca z Ełku, która po Mszy św. opowiedziała nam o pracy na rzecz nieuleczalnie chorych i niepełnosprawnych dzieci. W pozostałych dniach Msze św. były odprawiane w salach na terenie hoteli, w których nocowaliśmy. Ktoś zażartował, że schodzimy do katakumb, bo były to zazwyczaj niewielkie salki położone na samym dole budynków.

Mieliśmy też okazję poznać miejsca kultu najważniejsze dla zwiedzanych krajów. W obu te religijne centra mieszczą się w pobliżu dzisiejszych stolic państwowych. Dla gruzińskiego prawosławia to Mccheta, w której kraj przyjął chrześcijaństwo. Tutejsza katedra Sweti Cchoweli, w której zachowała się kamienna chrzcielnica z IV wieku,  jest dla Gruzji tym, czym dla nas katedra na Wawelu. Tu koronowano królów Gruzji aż do XIX wieku. W Armenii nieopodal Erewania znajduje się Eczmiadzyn, zwany ormiańskim Watykanem, gdyż tu znajduje się siedziba Katolikosa, religijnego zwierzchnika wszystkich Ormian na świecie.

Znaczna część programu pielgrzymki obejmowała zwiedzanie zabytków sakralnych a także starych warowni i zamków, zwykle z końca starożytności i bardzo wczesnego  średniowiecza, z wieków VI – XII. To największe bogactwo kulturowe Gruzji i Armenii. Wiele z tych budowli stoi na szczytach potężnych wzgórz, we wspaniałym górskim pejzażu, jak w Gruzji monastyr Cminda Sameba u stóp Kazbeku  a w Armenii Khor Virap na tle góry Ararat. Połączenie majestatu natury i kunsztu dzieł człowieka staje się po prostu całkowitą syntezą, fizycznym przenikaniem  w takich miejscach jak skalne miasta Upliscyche i Wardzia w Gruzji. Wykute w głębi skał świątynie, pomieszczenia mieszkalne i gospodarcze, korytarze i tunele szczególną rolę odgrywały zwłaszcza podczas najazdów wrogich wojsk.  W Armenii klasztor Geghard ma skromniejsze rozmiary, ale zasada podobna. Ponieważ na stromym zboczu było za mało miejsca, część pomieszczeń wykuto w skale. Jedna z sal ma wspaniałą akustykę, o czym przekonaliśmy się słuchając zaimprowizowanego koncertu ormiańskiej śpiewaczki.

Większość miejsc, które oglądaliśmy, jest wpisana na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Kamienne cerkwie trochę przypominają naszą architekturę romańską, ale mają własny styl, budowane przeważnie na planie równoramiennego krzyża z wysoko umieszczoną kopułą i podłużnymi, niewielkimi oknami, przez które wpadają wąskie smugi światła. W niektórych zachowały się freski, wyraźnie inspirowane sztuką Bizancjum. Oryginalnym wyjątkiem okazała się w Armenii pogańska świątynia boga Mitry, z kolumnadą przypominająca zabytki greckie, zawieszona jak ptasie gniazdo nad głębokim urwiskiem, ponad wąwozem rzeki Azat, do którego pojechaliśmy obejrzeć przedziwne formacje z bazaltu.

Skały na dnie wąwozu wyglądają jak zlepione z ogromnych kolumn, przypominających oliwskie organy, tyle że kanciaste i wielokrotnie większe. Aby tam dotrzeć, nad brzeg górskiej rzeki, płynącej dnem głębokiego kanionu, musieliśmy z naszego autokaru przesiąść się na dwa jeepy. Okazało się, że ta dumna nazwa odnosi się do dwu zdezelowanych półciężarówek wojskowych z demobilu, z pewnością jeszcze z sowieckich czasów. Wsiadało się dzięki żelaznym drabinkom po opuszczeniu tylnej klapy. Na pace nie było ławek, polecono nam by stojąc trzymać się mocno górnej krawędzi obudowy. Jej metalowy skraj był tak rozpalony od słońca, że było to możliwe dopiero po przykryciu jej czymś, choćby chustką do nosa. Ale poręcze schodów, które parzą ręce, znaliśmy już ze wspinaczki do jaskiń skalnego miasta Wardzia, więc poradziliśmy sobie i tym razem. Samochody jechały początkowo wiejskimi uliczkami pod zwieszającymi się nisko gałęziami drzew owocowych, tak że trzeba było uważać na głowy. Po wyjeździe ze wsi droga spadała w dół „z pieca na łeb”, w dodatku więcej było zakrętów niż prostych odcinków. Cały pojazd dygotał i podskakiwał na wybojach, ale jednak nie przewracał się i nie spadał w przepaść, która otwierała się po stronie płynącej w dole rzeki. Mieliśmy już za sobą podobne doświadczenie w Gruzji, w przejeździe „samochodami terenowymi z napędem na cztery koła”, które wiozły nas górską drogą do klasztoru Cminda Sameba u stóp Kazbeku. Tam jednak były to zamknięte ośmioosobowe busy z miejscami siedzącymi, a tu w dodatku droga była znacznie bardziej stroma, choć krótsza. Podczas obu eskapad pokładaliśmy ufność w tym, że kierowcy, którzy nas wiozą z taką brawurą, robią to z wprawą wynikającą z setek, jeśli nie tysięcy takich przejazdów, i że tym razem też mają zamiar wraz z nami przeżyć, żeby (już bez nas) przywieźć rodzinom zarobione pieniądze.

Osobliwości przyrodniczych w kaukaskiej pielgrzymce było więcej. Jeszcze w Gruzji w ciągu jednego dnia przejechaliśmy od gór Wielkiego Kaukazu, w których widać było wieczne śniegi, do krajobrazu z palmami. Byliśmy też w rezerwacie Sataplia, gdzie zachowały się skamieniałe ślady dinozaurów i jedyny na świecie reliktowy las takiego typu jak w Kolchidzie. Nikt z nas jednak nie próbował tam szukać Złotego Runa. Z pewnością duch ochoczy miał się czym sycić podczas tych dziesięciu dni, zwłaszcza jeśli wspomnimy jeszcze bytność w bibliotece Matenadaran w Erewaniu, gromadzącej jedną z największych na świecie kolekcji rękopisów. Ale i ciało mdłe otrzymało coś dla siebie w postaci przysmaków kuchni gruzińskiej i armeńskiej oraz wzmacniającego koniaku Ararat

Cz., i J. W.

Zobacz zdjęcia